poniedziałek, 13 grudnia 2010

Liza Marklund "Zamachowiec"


Już od długiego czasu ostrzyłam sobie zęby na powieści Lizy Marklund. W zasadzie jest to jedna z nielicznych autorek skandynawskich kryminałów, z którą nie miałam do czynienia. Dobrze, że postanowiłam to nadrobić i podjąć ryzyko, jakie stanowiło zainwestowanie w komplet powieści.

Problem miałam jeden: według jakiego klucza poznawać Marklund. Autorka skomplikowała sprawę, umieszczając w przedmowie do „Studia Sex” informację, jakoby wydarzenia w nim opisywane rozgrywały się osiem lat przed wydarzeniami poprzedniej książki, czyli „Zamachowca”. Po długim namyśle postanowiłam dochować wierności chronologii wydania i przyjaźń z pisarką rozpocząć od drugiej z wymienionych pozycji. Lektura „Zamachowca” tak mnie urzekła, że żałuję czasu na ten namysł zmarnowanego.

Opis fabuły „Zamachowca” nie ujął mnie od początku. Spodziewałam się typowej sensacji, gdzie szybkość rozgrywanych wydarzeń rekompensować ma brak frapującej intrygi. Nic bardziej błędnego. Marklund udało się zachować idealne proporcje między tymi dwiema sprawami, a – co ucieszy miłośników skandynawskich kryminałów (za takiego siebie uznaję) – nie obejdzie się do grzebania w mrokach przeszłości, odkrywania rodzinnych tajemnic i w ogóle od pejzażu życia społecznego w Szwecji.

To, co odróżnia powieści Marklund od literatury, jaką serwują inni skandynawscy autorzy – choćby Larsson czy Mankell, a co dla mnie stanowi największy walor powieści, jest uczynienie bohaterką kobiety. Annika Bengtzon to reporterka kryminalna, która z różnym powodzeniem usiłuje znaleźć równowagę między pracą a życiem rodzinnym.

Nad całą fabułą unosi się feministyczna refleksja o tym, jak kobietom trudno budować sukces na zawodowym gruncie i o tym, jak społeczeństwo utrudnia im pięcie się po szczeblach kariery. I właśnie za te odchylające się w lewą stronę konkluzje cenię kryminały Skandynawów, wśród których „Zamachowiec” zajmuje szczególne miejsce.

Ocena: 5,5/ 6

(L. Marklund, Zamachowiec, przeł. P. Pollak, Wyd. Czarna Owca,

sobota, 4 grudnia 2010

Charlotte Link "Echo winy"



Pisanie pracy magisterskiej kompletnie mnie wessało. Od kilku miesięcy jest to dla mnie stan permanentny. Główne objawy z nim związane to odłożenie na bok wszelkiej "poważnej" literatury, a przede wszystkim zaniechanie pisania o czymś innym niż postmodernizm, banalizm, postfeminizm czy supermarket kultury.
Od czasu do czasu - dla zdrowia psychicznego - podczytuję sobie kryminały i gromadzę zbiory na czas "po obronie". Więc już teraz z półek melancholijnie spoglądają na mnie Mario Vargas Llosa, A.S. Byatt, Aldous Huxley i inni, którzy muszą poczekać na lepszy czas, który nastąpi - optymistyczna wersja - w styczniu.

Przerwę w dywagowaniu na temat kobiecej tożsamości poświęciłam na lekturę "Echa winy". Dotąd nie czytałam nic, co wyszło spod pióra tej niemieckiej autorki, docierały do mnie tylko pochlebne opinie na temat jej twórczości.

Czytając powieść zastanawiałam się, skąd tyle pozytywnych wypowiedzi, które tu i ówdzie można o Link przeczytać. Bowiem pierwsza część książki kompletnie mnie rozczarowała. Miałam nawet zrezygnować z dalszej lektury, bo skoro praca magisterska lub myślenie o niej ;) zajmuje większość mojego wolnego czasu, to krótkiej chwili wytchnienia mogłabym poszukać w jakiejś ciekawszej lekturze. "Echo winy" doczytałam jednak do końca. I dobrze!

W swojej fabule Link splata kilka prezentowanych równocześnie wątków. Są rodzice, których dzieci stały się ofiarami mordercy o pedofilskich skłonnościach, jest też naiwne dziewczę, na które dybie psychopata. Poznajemy też losy dwóch małżeństw, których drogi splotły się w smutnych okolicznościach. Niemcy - Livia i Nathan Moore tracą dorobek życia, gdy ich łódź idzie na dno. Pomocy udzielają im angielski bankier Fredric Quentin i jego żona Virginia, którą zafascynuje tajemniczy przybysz. Angielka, ze swoimi dylematami, wyrasta na główną bohaterkę thrillera. Szkoda, bo dla mnie jest postacią kompletnie niewiarygodną, w kireujące nią motywacje i zachodzące w niej przemiany, trudno było mi uwierzyć.

Podczas lektury pierwszej części zamiast pytać: "co się stanie?", zastanawiałam się: "jak autorka poprowadzi akcję?". Mam świadomość, że ten "efekt obcości" nie został wprowadzony przez autorkę celowo. Na szczęście drugą część powieści czytało mi się zdecydowanie lepiej. Mimo obmierzłej protagonistki, która jest postacią tak antypatyczną, że wręcz życzy się jej, aby spotkało ją coś złego. Tajemnica z przeszłości mało mi wyjaśniła, bo Virginia po prostu zawsze była zepsuta. Brnęłam jednak dalej, ponieważ podobał mi się wątek z poczynaniami zboczeńca i opis doświadczanej przez rodziców ofiar straty.

Ponieważ Link udało się utrzymywać napięcie, a rozwiązanie intrygi mogło zaskoczyć, warto przemęczyć się czytając o rozterkach zblazowanej Virginii Quentin.

Ocena: 3,5/6

(Ch. Link, Echo winy, przeł. M. Archman, wyd. 2, Wyd. Sonia Draga, Katowice 2010.)

niedziela, 3 października 2010

Martha Grimes "Pod przechytrzonym lisem"


Jest taki świat, do którego zawsze wracam nostalgią. To świat, w którym dżentelmeni prowadzą filozoficzne dysputy, wieczorami popijają sherry przy kominku, a w ciągu dnia oddają się męskim zajęciom, takim jak polowanie. Tym światem jest prowincjonalna Anglia, w której akcję swoich książek umieściła amerykańska pisarka.

"Pod przechytrzonym listem" to drugi z cyklu kryminałów o Richardzie Jurym. Podoba mi się równie mocno jak "Pod Huncwotem". Jest to przede wszystkim zasługa świetnie skrojonych bohaterów. Ciekawy wydaje się nie tylko duet znanych z poprzedniej części protagonistów Jury - Melrose Plant. Pisarki każdej ze swoich postaci (także drugo i trzecioplanowych) ofiarowała pogłębiony rys charakterologiczny. Każda, ze swoimi dziwactwami i przywarami, jest indywidualnością.

Oczywiście, autorka po raz kolejny wyczarowała cudowny klimat prowincjonalnego miasteczka. Tym razem jest nim Rackmoor nad Morzem Północnym, gdzie na stromych schodach prowadzących do kościoła znaleziono zwłoki kobiety. Morderstwa dokonano w noc Trzech Króli, a dramatyzmu dodaje fakt, że ofira przebrana była za mima.
Detektyw Richard Jury, aby rozwiązać zagadkę morderstwa tajemniczej przyjezdnej, będzie musiał zmierzyć się z tajemnicami skrywanymi przez wpływowy ród Craelów. Jak zwykle pomocą służy mu niezawodny Melrose Plant.

Martha Grimes serwuje czytelnikom stylowy krymninał. Czerpiąc z najlepszych tradycji angielskiej literatury kryminalnej zaoferowała nam lekturę, od której nie tylko trudno się oderwać, ale i która pozostawia miejsce dla refleksji. Bo wykrycie sprawcy nie musi oznaczać końca, przeciwnie - może inicjować rozważania o sprawiedliwości, winie i odkupieniu.
Gorąco polecam!


Ocena: 5/6


(M. Grimes, Pod przechytrzonym lisem, przeł. A. Bartkowicz, Warszawa 2008.)

sobota, 11 września 2010

Henning Mankell "Mężczyzna, który się uśmiechał"


Przeczytałam mniej więcej połowę wydanych przez W.A.B. tomów przygód komisarza Wallandera, a ponieważ Wydawnictwo nie przywiązuje wagi do zachowania oryginalnej chronologii, mnie również nie udało się poznawać książek Mankella w odpowiedniej kolejności.

Gdyby jednak trzymać się chronologii, można zaobserwować rozwój techniki pisarskiej szwedzkiego autora: od będącego literacką wprawką "Mordercy bez twarzy" do mistrzostwa gatunku ("Fałszywy trop" czy "Piąta kobieta"). Na tej drabinie "Mężczyzna, który się uśmiechał" znajduje się dokładnie po środku.

Jest tutaj charakterystyczny dla kryminałów Mankella klimat: listopadowa pogoda idealnie koresponduje ze stanem ducha protagonisty, który rozważa zakończenie policyjnej kariery. Z apatii wyrwać go może tylko nowe śledztwo, a sposobności ku temu nie brakuje. W wypadku zginął bowiem doradca finansowy, jego syn podejrzewa, że było to zaplanowane morderstwo. Wkrótce sam ginie i nikt już nie ma wątpliwości, że splot tych wydarzeń to starannie zaplanowana intryga.
Kluczem do rozwiązania zagadki jest postać miliardera, owianego nimbem tajemnicy. Początkowo miałam nadzieję, że Mankellowi uda się utrzymać taki kafkowski klimat, niestety pisarz wolał skoncentrować się na fajerwerkach: bomby, eksplozje, wystrzały, sceny walki. Dla mnie trochę za dużo...

W ostatecznym rozrachunku "Mężczyzna, który się uśmiechał" wart jest uwagi, bo książkę czyta się jednym tchem. Jest zapowiedzią tego, co w prozie Mankella najlepsze: posępny klimat i atmosfera śledztwa, w którym dedukcja i intuicja funkcjonują na równych prawach. Tym bardziej cieszę się, że "O krok" już czeka na mojej półce :)

Ocena: 4/6

(H. Mankell, Mężczyzna, który się uśmiechał, przeł. I. Kowadło-Przedmojska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2007.)

sobota, 28 sierpnia 2010

Anne Fadiman "W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe"


Bez wątpienia książki o książkach bliskie są sercu każdego bibliofila. Mojemu również. Niepoślednie miejsce zajmują wśród nich eseje Anne Fadiman, których wybór "Ex libris. Wyznania czytelnika", wydany został przed sześciu laty nakładem wydawnictwa Świat Literacki. Przez te lata wracałam do niego wielokrotnie, a samą autorkę darzę dużym sentymentem. Z tego względu fakt, że Znak postanowił wznowić "Ex libris" oraz wydać inny zbiór esejów amerykańskiej pisarki sprawił mi przeogromną radość.

W zbiorze "W ogóle i w szczególe" autorka wskrzesza zapomniany już gatunek, jakim jest dziś esej poufały, któremu rychłą śmierć wieszczył Clifton Fadiman - literat i erudyta a prywatnie ojciec Anne. Amerykanka podejmuje walkę o przetrwanie gatunku, którego istotę stanowi zachowanie równowagi między sercem i intelektem:

Punkt widzenia twórcy eseju poufałego jest subietywny, rama kontekstowa konkretna, styl dygresyjny, ekscentryczność wyrazista, a śmiech - zwykle na własny koszt. I chociaż taki eseista pisał o sobie, to równocześnie wypowiadał się na jakiś temat, mówił o czymś tak sobie bliskim i budzącym tak wielki entuzjazm, że słowa, które zapisywał, przeniknięte były po prostu miłością (s. 8).

O ile tematyka esejów zebranych w "Ex libris" była prosta do określenia, o tyle jedyny wspólny mianownik zbioru "W ogóle i w szczególe" stanowi gatunek zamieszczonych w nim tekstów. Fadiman znacznie rozszerza repertuar tematów, choć wraca do stałych motywów znanych z poprzedniej książki. Mam na myśli nie tylko wywody na temat literatury, tych i tu nie brakuje. Czytelnikom poprzedniej książki znany jest konik Amerykanki - historia wypraw polarnych, dlatego w najnowszym zbiorze nie mogło zabraknąć eseju poświęconego podróżom Stefanssona. Oprócz tego Fadiman dostarcza nam wiele, raczej nieprzydatnych w życiu informacji na temat zbierania motyli, jedzenia lodów czy funkcjonowania amerykańskiej poczty. Ale pisze o tym z taką erudycją i wdziękiem, że sama tematyka wywodów przestaje mieć zasadnicze znaczenie.

Chociaż niebywała przyjemność, jakiej dostarcza lektura esejów autorki "Ex libris", zaspokaja mój literacki hedonizm, to książka Fadiman daje coś więcej. Uczy innego spojrzenia na otaczającą rzeczywistość, szukania sensu w każdej - z pozoru błahej czynności (czyż może być coś bardziej banalnego niż picie kawy lub jedzenie lodów?). Autorka pokazuje, jak należy celebrować codzienność, a jej wnioski mogą posłużyć za materiał do stawiania własnych pytań. Dla mnie największym walorem wszystkich tekstów autorki jest właśnie to, iż zapadając w pamięć na długo - stanowią źródło autorefleksji.

Do książki na pewno będę wracać, co będzie o tyle łatwe, że zachwyca ona starannym wydaniem. Brawa należą się również tłumaczce - Magdzie Heydel, która w podziękowaniach na ostatnich stronach przekonuje o swojej sympatii dla stylu Fadiman. Nie musiała o tym nawet wspominać, dokonany przekład jest tego najlepszym dowodem.

Ocena: 6/6

(A. Fadiman, W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe, tłum. M. Heydel, wyd. Znak, Kraków 2010.)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Anna Przedpełska-Trzeciakowska "Na plebanii w Haworth. Dzieje rodziny Brontë"


Człowiek inteligentny nie nudzi się w swoim towarzystwie, vox populi. Mając do swojej dyspozycji pokaźną biblioteczkę, Internet i dvd trudno nie przystać na takie twierdzenie. Choć o chwilę samotności (nie mam na myśli wyobcowania) w dzisiejszym świecie trudno. Samotność stała się natomiast ważnym elementem biografii bodaj najbardziej znanego rodzeństwa w historii literatury - sióstr i brata Brontë.

Żyjące na wrzosowiskach Yorkshire, zamieszkujące otoczoną z dwóch stron przez cmentarz plebanię, trzy siostry - Charlotta, Emilia, Anna wraz z bratem Branwell, receptę na izolację od zewnętrznego świata znalazły w kreacji nowych światów. Fantazja stała się jedyną dostępną dla nich formą wyrwania się monotonii dnia codziennego. Nic dziwnego, że autorka biografii, Anna Przedpełska-Trzeciakowska, znana tłumaczka angielskiej literatury, kórej zawdzięczamy m.in. przekłady dzieł Jane Austen, poświęciła młodzieńczej twórczości rodzeństwa tyle miejsca. Z urojonego świata Angrii i Gondalu swój początek wzięły przecież "Wichrowe Wzgórza" czy "Dziwne losy Jane Eyre".

Drogę od młodzieńczych wprawek pisarskich na literacki Parnas, prezentuje Przedpełska-Trzeciakowsa niezwykle drobiazgowo. Dotarcie do tylu materiałów wymagało od autorki benedyktyńskiej pracy, ale efekt przerósł moje oczekiwania. Nie dość, że obfitość przywołanych źródeł tworzy polifonię, która staje się potwierdzeniem wiarygodności, to biografka, opierając się na swojej olbrzymiej wiedzy na temat literatury i realiów epoki, potrafi zachować do nich krytyczny stosunek. Dzięki temu otrzymujemy pogłębiony (na miarę dostępnych źródeł) portret sławnego rodzeństwa, tkwiącego w osobliwej symbiozie, wyznaczonej przez warunki życia na odizolowanej od reszty świata wśród wrzosowisk Yorkshire plebanii.

Dużym atutem książki jest piękna fraza, którą operuje biografka. Choć można odnieść wrażenie, że całość trąci myszką, to autorce nie można odmówić też poczucia humoru. Jednak nad wszystkim ciąży klimat powieści utalentowanych sióstr, bowiem Przedpełska-Trzeciakowska raz po raz sugreruje smutny los, jaki przypadł w udziale pisarskiej rodzinie. I choć jest on powszechnie znany, biografce udaje się stopniować napięcie i utrzymać atmosferę tajemnicy.

"Na plebanii w Haworth" jest znakomitą biografią, noszącą rys naukowości, którą z czystym sercem polecić można zwłaszcza amatorom powieści sióstr Brontë.

Ocena: 5/6

(A. Przedpełska-Trzeciakowska, Na plebanii w Haworth. Dzieje rodziny Brontë, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010.)

czwartek, 10 czerwca 2010

J. Seghers "Panna młoda w śniegu"


Skandynawskie kryminały są popularne. Ta teza nie podlega dyskusji. Ale skandynawskie kryminały wychodzące spod pióra pisarzy innych narodowości to nie paradoks, ale dowód, że literatura kryminalna powstająca w krajach Północy Europy to już odrębny gatunek.

Jan Seghers (a właściwie Matthias Altenburg) potrafi pisać jak Mankell, co udowadnia w drugiej wydanej w Polsce powieści. Jest mu o tyle łatwiej, że jako krytyk literacki musi być wyczulony na literackie niuanse; z literatury skandynawskiej czerpie to, co najlepsze.

Kryminał, który otrzymujemy jest „skandynawski” od początku do końca. Sprawa, którą musi rozwiązać komisarz Marthaler jest mroczna, rozgrywająca się w zimowej scenerii i dotyczy brutalnego zabójstwa młodej dentystki, która niedługo miała wyjść za mąż. Tajemnice denatki stopniowo będą wychodzić na światło dzienne, ale dokonana zbrodnia to nie ostatnie słowo mordercy, któremu czoła będzie musiał stawić komisarz. Od razu przychodzi na myśl podobieństwo postaci wykreowanej przez Seghersa do Kurta Wallandera. Marthaler, tak jak Wallander, ma kłopoty z nadwagą, a jego miłosne perypetie wywołać mogą uśmiech politowania.

Głównym atutem jest jednak intryga, zręcznie poprowadzona i trzymająca w napięciu. Rozwiązanie zagadki było dla mnie zaskoczeniem, a dla kryminału nie ma lepszej rekomendacji.

I choć okazuje się, że Frankfurt może stanowić idealną scenerię dla przerażających zbrodni, to moje wątpliwości budzi wtórność Seghersa wobec Skandynawskich autorów. Ale na razie kwestia ta pozostaje otwarta, bo to pierwsza książka Seghersa, po którą sięgnęłam. Poczytamy, zobaczymy.

Ocena: 4/6

(J. Seghers, Panna młoda w śniegu, przeł. E. Kalinowska, Wyd. Czarne, Wołowiec 2010.)

piątek, 21 maja 2010

Julian Barnes "Arthur & George"


Jak napisać powieść biograficzną opartą na losach sir Arthura Conan Doyle’a, która byłaby nie tylko wnikliwa ale i interesująca? Receptę znalazł Julian Barnes, autor znakomitej „Papugi Flauberta”.

Pomysł pisarza polega na zaprezentowaniu jednego wydarzenia z życia twórcy Sherlocka Holmesa, ale opisaniu go przez pryzmat wydarzeń, które do niego doprowadziły oraz jego skutkach. Wydarzeniem owym jest wstawienie się za niewinnie skazanym przez sąd prawniku George’u Edalij, które w rezultacie odmieniło życie obu. Tak się bowiem składa, że powieść Barnes’a ma dwóch bohaterów. Autor niemal w kontrastowy sposób zestawił koleje losu cichego, pokornego wobec losu, niezwykle pracowitego i wychowywanego na plebanii przez surowego ojca George’a oraz Arthura, który – nim stał się autorem przygód sławnej na całym świecie postaci detektywa – był lekarzem (choć swój gabinet zwykł określać raczej mianem poczekalni), podróżnikiem, krykiecistą, bokserem oraz zagorzałym tropicielem zjawisk paranormalnych, uczestnikiem wielu seansów spirytystycznych.

Losy tych tak dalece różnych ludzi splotą się, gdy Doyle, powołując do życia postać Sherlocka Holmesa, staje się instancją, do której zwracają się ludzie położeni w najtrudniejszym położeniu. Dotąd ignorujący tego typu życzenia, do żywego poruszony został lisem trzydziestoletniego Edalij’ego, który właśnie opuścił więzienie i prosił o pomoc w odzyskaniu dawnej reputacji. Arthur przystał na prośbę i od pierwszego spotkania przekonany był o niewinności tego syna pastora hinduskiego pochodzenia, bez wahania podjął się jego obrony.

Arthur, chociaż przytłacza go sława swojego bohatera, wciela się w jego rolę podążając do Great Wyrley w celu przeprowadzenia - opartego na dedukcji - śledztwa. Niczym powieściowy dr Watson, towarzyszy mu asystent i sekretarz Wood.

Oparta na wielu materiałach (listach, raportach, cytatach z gazet) rekonstrukcja wydarzeń dokonana przez Barnesa nie tylko intryguje czytelnika, ale stanowi przesłankę do głębszych rozważań. Traktować możemy ją jako esej o inności, która staje się przedmiotem wykluczenia albo historię wymiaru sprawiedliwości, w którym sprawa George’a Edalij’ego stała się przyczynkiem do powołania instytucji sądu apelacyjnego. Mamy tutaj także pokazane nastroje społeczne sprzed nadejścia XX wieku, kiedy postęp naukowy dawał ludziom nadzieje, że przyszłość przyniesie tryumf tolerancji. Oto jak widział ją A.C.D.: (…) będziemy znacznie szczęśliwsi i lepiej będziemy rozumieć innych niż kiedykolwiek przedtem w tak często pełnej bólu i nieszczęścia historii ludzkiego rodzaju (s. 354). Jak dalece się pomylił miał dowiedzieć się tylko częściowo, umarł w 1930r.

Ocena: 5,5/6

(J. Barnes, Arthur & George, przeł. J. Puchalska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2007.)

wtorek, 18 maja 2010

J. Theorin "Nocna zamieć"


Nie ocenia się książki po okładce. I dobrze. W przeciwnym razie musiałabym zarzucić pomysł lektury najnowszej propozycji Theorina. Zachęcona pozytywnymi recenzjami, zdecydowałam się po nią sięgnąć. Teraz żałuję, ...bo tę rewelacyjną książkę mam już za sobą.

Przyznam szczerze, że jestem już trochę zmęczona eskalacją zainteresowania wokół skandynawskich kryminałów. Fakt, Szwedzi, Norwegowie i reszta pchnęli gatunek na inne tory i za to im chwała, ale prawdą jest, że oprócz lepszych realizacji gatunku, trafiają się też te nie całkiem udane.

Jednak zaklasyfikować "Nocną zamieć" jako kryminał i na tym skończyć, to w zasadzie nie dotknąć istoty książki. Bez wdawania się w fabularne szczegóły, warto przytoczyć, jakich tematy porusza Theorin. Mamy zatem do czynienia z niespodziewaną śmiercią, ale autor postanowił przełamać konwencje gatunku: w sprawie tajemniczego zgonu nie ma prowadzonego dochodzenia. Autor koncentruje się natomiast na rodzinie ofiary i na przeżywanej przez nią żałobie. Wszystko toczy się na północnej Olandii, gdzie klimat nie jest przyjazny, a przeszłość miesza się z teraźniejszością. Głównemu bohaterowi - Joakimowi, po śmierci żony przyjdzie zmierzyć się z duchami (nie tylko w przenośni) zarówno tej dalszej, jak i bliższej przeszłości. A że wszystko to odbywać się będzie w czasie nadejścia zamieci śnieżnej, mocne wrażenia mamy zapewnione. Do tego dołącza się trio złodziei okradających domki letniskowe, czyhające na dom Joakima i podążająca ich tropem młoda policjantka.

Mnogość podjętych przez autora wątków zapewnia interesującą lekturę, a narracja prowadzona z kilku punktów widzenia gwarantuje szybkie tempo akcji. Za największy atut uważam jednak świetnie zarysowane postaci: pełnokrwiste i wzbogacone o psychologicznym rysem. Możliwość identyfikowania się z nimi sprawia, że powieść odbieramy nie tylko jako krymianał, ale przede wszytkim jako przypowieść o ludzkiej kondycji i próbach, na jakie naraża nas los.


Ocena: 5,5/6 (ta okładka...)


(J. Theorin, Nocna zamieć, przeł. B. Ratajczak, Wyd. Czarne, Wołowiec 2010.)

piątek, 7 maja 2010

K. Summerscale "Podejrzenia pana Whichera. Morderstwo w domu na Road Hill"


Książka angielskiej pisarki i dziennikarki otwiera nowy cykl przygotowany przez Wydawnictwo W.A.B.: „Zbrodnie prawdziwe”. W przypadku pierwszej części cyklu mamy do czynienia z prozą dokumentalną, której tematyka ogniskuje się wokół makabrycznego morderstwa na niespełna czteroletnim chłopcu, które rozpalało wyobraźnię mieszkańców wiktoriańskiej Anglików.

Jak możemy wywnioskować z tytułu, dużego znaczenia w toku śledztwa nabiera działalność inspektora Scotland Yardu – Jonathana Whichera. I właśnie ta postać sprawia, że książkę Summerscale możemy czytać wielowymiarowo.
Po pierwsze otrzymujemy drobiazgową relację z prowadzonego śledztwa. Świadectwem olbrzymiej masy dokumentów (map, fotografii, wycinków prasowych, akt etc. etc.), do których dotarła autorka są kilkudziesięciostronicowe przypisy.
Interesujące wydaje się też sprawozdanie z prac prowadzonych przez detektywa, który – zamiast tropić przestępców z szemranych ulic Londynu – musi teraz rozwiązać zagadkę morderstwa dokonanego w domu szanowanej rodziny z prowincji. Tu napotyka opór członków rodziny: strach przed wyjawieniem tajemnic i skandalem przeważa nad chęcią ujęcia mordercy.

Książka stanowi doskonały portret przemian wiktoriańskiej moralności. Detektyw Whicher docierając do prawdy o okolicznościach śmierci chłopca, bada niezdrowe relacje panujące w jego rodzinie. Niestety, wyniki jego śledztwa napotykają na szykany ze strony konserwatywnego społeczeństwa, niemogącego zaakceptować faktu, że zbrodni może dokonać człowiek cieszący się powszechnym szacunkiem. Opór społeczny spowodował, że okoliczności zabójstwa ostatecznie zostały wyjawione po wielu latach.

Niewątpliwie elektryzujące Anglików zabójstwo, wpłynęło na ówczesną powieść kryminalną, w której zaznaczają się społeczne przemiany. Okazało się bowiem, że zbrodnia może dotyczyć wszystkich środowisk, mogą dokonać jej nie tylko przedstawiciele najniższych warstw społecznych. Summerscale pokazuje, w jaki sposób ta świadomość wpłynęła na literaturę kryminalną, której akcja przeniosła się z wątpliwej reputacji ulic i zakamarków do bogatych domów, a rozwiązanie zagadek powierzone zostało opierającemu się na dedukcji detektywowi. Przywołane w tym celu fragmenty m.in.: „Kobiety w bieli” oraz „Kamienia księżycowego” W. Collinsa czy „Samotni” Dickensa stanowią świetną ilustrację dla przemian dziewiętnastowiecznej obyczajowości.

Ocena: 5/6

(K. Summerscale, Podejrzenia pana Whichera. Morderstwo w domu na Road Hill, przeł. M. Jaszczurowska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2010.)

niedziela, 7 marca 2010

M. Rejmer - "Toksymia"



Sugerując się wyłącznie okładką, wiedziałam, że nie będzie to książka lekka, łatwa i przyjemna. Wiedziałam to także dlatego, że od czasu do czasu przeglądam „Lampę”, w której już wcześniej można było zapoznać się z tekstami Rejmer. Paweł Dunin – Wąsowicz musi chyba posługiwać się szóstym zmysłem, ponieważ znowu udało mu się odkryć całkiem niezłą pisarkę.

Na pewno nie będzie to lektura dla wszystkich, bo epatowanie brzydotą niejednego może przyprawić o niestrawność. Mnie, która w sporze turpistów i klasycystów od zawsze była po stronie drużyny Grochowiaka, zupełnie jednak ta lektura usatysfakcjonowała i to z kilku powodów. Przede wszystkim książka pisana jest stylem, który powoli staje się reprezentatywny dla młodych autorów, których książki wydawane są przez Lampę i Iskrę Bożą. Krótko mówiąc w trakcie lektury „Toksemii” co kilka wersów na twarzy pojawia się uśmiech, który błyskawicznie znika pozostawiając miejsce wrażeniu, że nie ma się z czego śmiać.
Groteskowe perypetie nietuzinkowych postaci, z których żadna nie ma prawa budzić sympatii, opisywane są bez patosu, czego najlepszym przykładem jest wprzęgnięcie w akcję ponad osiemdziesięcioletniego powstańca zbyt nachalnie adorującego młodziutką dziewczynę.

Jednak na pierwszym planie występuje wszechobecna śmierć, która przejęła władzę nad życiem wykreowanych przez Rejmer bohaterów. Cień sympatii budzić może Patrycja, dla której jest ona czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. To jasne, bo matka Patrycji była pediatrą, ojciec geriatrą a ona sama poszła o krok dalej i zajęła się… tanatopraksją :-)

Ocena: 5/6 (z niecierpliwością czekam na kolejną książkę Małgosi Rejmer)

[M. Rejmer, Toksymia, Wyd. Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2009]

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Tomasz Lem "Awantury na tle powszechnego ciążenia"


Szósta klasa podstawówki i moja największa szkolna trauma. "Opowieści o pilocie Pirxie" wygrywają zorganizowany przez polonistkę plebiscyt na nadobowiązkową lekturę i mój udział w porażce "Ani z Zielonego Wzgórza" (tak, tak, głosowałam na Lema). Jakże szybko pożałowałam porwania się na literaturę science-fiction. Właściwie wszyscy w klasie (no, prawie wszyscy) pożałowali. Na próżno staraliśmy się przekonanać panią do zmiany lektury - szkolny przymus po raz pierwszy dał mi się we znaki. Od tego momentu "Opowieści..." stały się dla mnie synonimem lektury nudnej i uciążliwej, a ponadto skutecznie powstrzymywały mnie przed sięganiem po inne książki Lema. Dopiero na studiach przełamałam ten opór, ale i tak nie uważam literatury science-fiction za swoją działkę.
Do książki podchodziłam z mieszanymi uczuciami. Zastanawiałam się, czy nie będzie to po prostu odcinanie kuponów od sławy ojca. Jednak - żeby nie było wątpliwości - głównym bohaterem książki Tomasza Lema jest on sam. Oczywiście, na jego życiu zaważyła pisarska kariera ojca, ale w tej niedługiej książeczce brakuje szerszego wywodu na ten temat, a we wszystkich historyjkach uderzył mnie dystans między ojcem a synem.
Opisując swoje dzieciństwo w PRL-u a później lata szkolne w Wiedniu, syn autora wymienia liczne anegdotki (bardziej lub mniej zabawne), niestety często podporządkowane dziecięcej pamięci czy po prostu gdzieś zasłyszane. O samym Stanisławie Lemie dużo się nie dowiemy: łasy na słodycze, był fanem motoryzacji, przyjaźnił się z kwiatem polskiej inteligencji. Standard. Wszystko to jednak zostało potraktowane zbyt skrótowo, aby stanowić atrakcję zwłaszcza dla amatorów twórczości pisarza. Bo cóż oryginalnego tkwi w historyjce o małym Tomku zakradającym się do pokoju ojca, w którym przebywał także Jan Józef Szczepański, wyłącznie po to, by podziwiać fajkę gościa? Wśród licznych historii rodzinnych trafiają się także prawdziwe perełki, a z całej mozaiki wyłania się szkic do portretu Stanisława Lema, osoby niezwykle utalentowanej, a zarazem sprawiającej trudności w codziennym współżyciu.
Podsumowując, "Awantury na tle powszechnego ciążenia" zasługują na uwagę jako pozycja lekka i przyjemna. Jakże wspaniale jest odkrywać, że wielkie umysły także nie były wolne od zwykłych ludzkich słabości!

Ocena: 3,5/6

(Tomasz Lem, Awantury na tle powszechnego ciążenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009)

wtorek, 5 stycznia 2010

Cristina Sanchez-Andrade "Coco"


Historia wielokrotnie uczyła nas odróżniania dzieła od człowieka, który je stworzył. Artyści niekoniecznie dorównywali swoim artefaktom. Cristina Sanchez-Andrade postawiła sobie na cel odbrązowienie ikony mody, za jaką powszechnie uważana jest Coco Chanel. W tej biograficznej powieści autorka na pierwszy plan wysuwa usposobienie genialnej projektantki, a jej kreacje przedstawia jako rezultat określonych stanów psychicznych. Okazuje się, że ta na pozór silna osobowość przez całe życie nie mogła uwolnić się od kompleksów niskiego urodzenia (żaden z licznych kochanków nie mógł jej przez to zaproponować małżeństwa) i braku miłości w dzieciństwie. Sama bohaterka niezdolna do wyrażania uczuć, zimna i wyrachowana, stała się nieznośna dla otocznenia. Jak widać sukces (także finansowy) nie może zagwarantować szczęścia w życiu osobistym, stopniowo izoluje się od ludzi i popada w coraz głębsze paranoje.
Wszystko to zostało zaprezentowane na tle odchodzącej już belle epoque i burzliwych dziejów pogrążonej w dwóch wojnach światowych Europy, gdzie losy Coco splatały się z losami najznamienitszych postaci tamtych czasów od Pisassa, poprzez rosyjskich książąt i europejskich polityków, do walczących sufrażystek. Niezwykła panorama napisana ze swadą!

Ocena: 4/6

(C.Sanchez-Andrade, Coco, przeł. A. Krakowska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2008)

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Bernhard Schlink "Lektor"


Hannah Arendt szukając korzeni totalitaryzmu zwróciła uwagę na banalne zło - czynione automatycznie, więc bezrefleksyjnie. Takie postrzeganie problemu budzi ambiwalentne uczucia - z jednej strony trudno nie przyznać filozofce - łatwiej wykonywać rozkazy niż je analizować, ale z drugiej strony pojawia się wątpliwość: czy nie jest to zbyt łatwe wytłumaczenie? Niestety, Schlink, opierając się na myśli Arendt, zrobił to bezkrytycznie. I to jest główny zarzut, który stawiam tej powieści.
Głównego bohatera, Michaela poznajemy, kiedy, jako piętnastoletni uczeń nawiązuje romans z dojrzałą konduktorką Hanną. Płomienne uczucie, którym chłopiec obdarzy dwukrotnie starszą od siebie kobietę, wywrze piętno na jego dalszym życiu. Gdy Hanna niespodziewanie wyprowadza się z domu i zrywa z chłopcem wszelkie kontakty, nawet nie może przypuszczać, że spotkają się za kilka lat w zgoła odmiennych okolicznościach. Bowiem po upływie kilku lat losy Michaela, młodego studenta prawa skrzyżują się z losami Hanny na sali rozpraw. Są to lata procesów zbrodniarzy hitlerowskich.
Jak się okazuje, Hanna była aufzejerką w obozie dla kobiet, ponadto odpowiada za śmierć grupy więźniarek, które zamknięte w kościele podczas ewakuacji obozu, spłonęły żywcem, bo zamknięte od zewnątrz drzwi nie zostały otwarte podczas pożaru. Autor prezentując mroczną przeszłość bohaterki stara się szukać dla niej usprawiedliwień. I okazuje się, że Niemka nie tylko nie analizowała otrzymanych rozkazów, ona po prostu nie umiała ich odczytać! Była tylko trybikiem w wielkiej machinie. I znów pojawia się ambiwalencja: trudno nie zgodzić się, że Holocaust mógł się wydarzyć dzięki takim ludziom jak Hanna - będącymi wyłącznie trybikami w machinie totalitaryzmu, ale nie powinno się dawać im łatwych usprawiedliwień.

Ocena: 4/6

[B. Schlink, Lektor, przeł. K. Niedenthal, Warszawa 2009]