poniedziałek, 9 listopada 2009

J.M.G. Le Clezio "Diego i Frida"


Na początku zaznaczę, że rzadko sięgam po biografie i nie przepadam za grzebaniem w cudzych życiorysach. W tym przypadku jednak uległam. Może ze względu na tematykę, a może ze względu na nazwisko Noblisty, który tę książkę popełnił. Jednak pomimo intrygującej pary meksykańskich malarzy, których burzliwy związek przedstawił autor „Onitszy”, jakoś nie mogłam mu uwierzyć.
Głównym zarzutem jaki stawiam pisarzowi jest mitologizacja związku. Le Clezio opisuje wprawdzie chorobę Fridy, jej wypadek a później kolejne poronienia, zdrady męża i rozstanie, ale niestety wszystko przedstawia z perspektywy Diega, który wykreowany został przezeń jako archetyp męskości: uosobienie siły, zapału, żywiołowości i nad wyraz niewinnej czułości (s. 27). W tym wszystkim posuwa się nawet do określenia malarza mianem Pigmaliona, co znacząco wpływa na deprecjację pozycji Fridy w związku. Czy można zgodzić się, że jedna z największych malarek świata uprawiała sztukę tylko dlatego, że w momentach krytycznych (rehabilitacja, zdrady męża) malowanie traktowała jako sublimację popędów? Takie psychoanalityczne postrzeganie malarstwa zdaje się przedstawiać autor. Trudno przystać mi na takie uproszczenie.

Ocena: 3/6

(J.M.G. Le Clezio, Diego i Frida, przeł. K. Bartkiewicz, Wyd. W.A.b., Warszawa 2009)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz